Klub upadłych Aniołów
Wersja bez "ogonków" tutaj
- Wiesz. jak czuje się człowiek, od którego odszedł anioł?
Spojrzała na mnie badawczo, a potem zaciągnęła się papierosem. Siwy. półprzeźroczysty dym wpierw owinął się wokół jej nozdrzy, a potem rozwiał się w okolicy lekko siwiejących już, kasztanowych włosów. Strzepnęła popiół i zamówiła kawę. Milczałem. Czekałem na dalszy ciąg.
Westchnęła, a potem zapytała z ironią: - A może ty nie wierzysz w aniołów?
- Nieważne jest to, w co ja wierzę, ważne jest, że ty wierzysz...
- Nie do końca- przerwała dość impulsywnie. - Nie ma sensu, bym mówiła o czymś, co w gruncie rzeczy doprowadzi cię do potraktowania mnie jak wariatkę.
- Ok., załóżmy, że wierzę. Nie jesteś wariatką. Mów dalej.
Zamieszała łyżeczką kawę i upiła łyk. Skrzywiła się, a potem podjęła opowieść.
- Zazwyczaj nie zwraca się uwagi na coś tak prozaicznego, jak codzienna obecność niewidzialnego opiekuna. Przyznaję, że jest to nawet wygodne, nie wiedzieć, że obok ciebie stoi ktoś, kto cię stale obserwuje. Inaczej byłoby to bardzo krępujące, gdybyś chciał skorzystać z ustronnego miejsca, ewentualnie zapragnął zaspokoić inne, dość intymne potrzeby. Niewidzialność przynosi jednak pewien minus. Otóż w pewnym momencie przestaje się w to... wierzyć. Spojrzałem na nią pytająco.
- Zdawało mi się, że wierzysz w istnienie aniołów...
- Bo wierzę. Ale jeśli będziesz mi przerywać, to nic nie zrozumiesz. Zmilczałem tę uwagę i czekałem, aż wyjaśni mi pozorną sprzeczność. Ona jednak ciągnęła swą opowieść z uporem półprzytomnego pijaka, któremu zdaje się, że od jego poczynań zależy co najmniej istnienie baru, w którym co wieczór przesiaduje.
- O swoim dzieciństwie nie będę ci opowiadać, bo nie ma o czym. Ot, zwykły sielankowy pejzaż z wiklinowym fotelem w głębi ogrodu. Mój ojciec starał się zapewnić rodzinie w miarę dostatnie życie, niestety, kosztem utraty z nią kontaktu. Prowadził mały biznes w rodzinnym miasteczku, potem udało mu się nawiązać kontakt z dobrze prosperującą firmą w sąsiednim mieście. Pamiętam, cieszył się jak dziecko, kiedy udało mu się zrealizować pierwsze zamówienie. Tego dnia urządził grilla w ogródku, na który zaprosił nie tylko rodzinę, ale i większość przyjaciół. Byłam wtedy już na studiach, wszystko zapowiadało się wspaniale, nawet matka przestała narzekać, zaczęła dbać o siebie...
Kobieta zamilkła i zapatrzyła się w ciemny osad kawy na ściankach filiżanki. Nie chciałem przerywać. Zmarszczone z nagła brwi wskazywały, że wspomnienia przestały być miłe.
- No tak, ale miało być o aniołach - westchnęła.
Twoi rodzice byli religijni podpowiedziałem zachęcająco.
Aż za bardzo. Podejrzewam. że to był raczej wpływ miasteczka w którym mieszkali. Trzy kościoły na 400 mieszkańców. dwa cmentarze i kaplica przyszpitalna - to dobre podłoże do gruntownego rozwoju sfery duchowej. Nie wspomnę jeszcze o corocznych najazdach wakacyjnych grup protestanckich, usiłujących swoją ekspresywną religijnością powiększyć swoje szeregi. Niektórym nawet to się udało i w miasteczku zawiązała się mała grupa chrześcijańska. Moja rodzina raczej ich unikała wychodząc z założenia, że skoro Bogu nie przeszkadza ich dotychczasowa wiara, więc nie ma potrzeby jej zmieniać na inną.
- Oprócz ciebie...
- Tak, ja wyłamałam się z rodziny. Pomogła mi w tym koleżanka ze studiów. Najpierw zainteresowała mnie religią hinduistyczną, potem ruchem New Age. Zaczęłam lepiej przyglądać się temu, co mnie otacza, tak widzialnemu, jak niewidzialnemu. I wtedy zwróciłam uwagę...
- ...na aniołów?
Uśmiechnęła się. To zabawne, pomyślałem, kiedy uśmiecha się, to zanika w niej starcze zgorzknienie objawiające się ciemną smugą pod piwnymi oczami. Staje się wtedy jeśli nie ładna, to przynajmniej interesująca. Naraz zapragnąłem zabrać ją z tego pubu i zawieźć gdzieś na łąkę, nad wodę, aby zachować w niej tę rozbudzoną radość. Zawołałem kelnera i zapytałem ją, czy jest chętna na coś więcej, niż kawa. Odmówiła, więc poprosiłem o rachunek. Potem zachęciłem ją:
- Mów dalej.
- O aniołach?
Uśmiechnąłem się.
- Może nie o aniołach, ale o twoim aniele.
- No tak, masz rację. O aniołach można mówić godzinami, roi się od nich nie tylko w literaturze chrześcijańskiej. Niestety, zazwyczaj jest to wydumana ideologia, nie sprawdzona w rzeczywistości. Ja miałam to szczęście, że mój anioł zawsze starał się dawać mi dowody swojej obecności. "Łuty szczęścia", udane sprawy, nieoczekiwane zwroty akcji, które jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pomagały mi w życiu, wszystko to cieszyło i sprawiało, że miałam za co dziękować niewidzialnemu pomocnikowi.
- Pomocnikowi? - zażartowałem. - Doświadczyłaś, że to rodzaj męski?
Odpowiedziała na żart uśmiechem, ale nie skomentowała go. Widać, temat był dla niej zbyt poważny, by żartować.
- Kiedy byłam mała, często uczono mnie, że każdy ma niewidzialnego opiekuna, kogoś, kto nie tylko strzeże w niebezpieczeństwie, ale również przedstawia Bogu prośby. "Aniele Boży, stróżu mój, ty zawsze przy mnie stój..." - to klepałam prawie na pamięć przy swoim łóżeczku. Było to jednak dla mnie taką samą utopią, jak umiejscowienie Wyspy Wielkanocnej. Owszem, gdzieś tam na mapie widniała, ale nigdy jej nie widziałam na oczy... Po cóż więc prosiłam Anioła Stróża, by był ze mną, skoro w sekundę po modlitwie nawet o tym nie pamiętałam?
- Mów dalej...
Kobieta zamilkła. Wpatrzyła się w wilgotną od deszczu szybę kawiarni. jakby w strugach spływającej wody rozpoznawała cienie przeszłości. Biały parkan wokół szerokiej połaci trawy, na której leżała porzucona kosiarka. Doniczki ze świeżo przesadzonymi kwiatami. Białe firanki poruszane ogrzanym słońcem powietrzem. I ten pies, potwornie hałasujący pies, ujadający przed drzwiami do garażu. Pomyślała, że wpierw powinna uspokoić psa, a potem wprowadzić kosiarkę do komórki. Zastanowiła się, dlaczego ojciec nie uwiązał psa przy budzie. Znowu sąsiedzi będą narzekać, że biega po ulicy...
Pies nie dawał się odciągnąć od drzwi garażu. Skuczał i wyrywał się, jednocześnie patrząc jej żałośnie w oczy. W końcu zaniepokojona tym uchyliła drzwi i weszła do środka.
Pierwszą rzecz, jaką zauważyła, to gruby, zwalisty cień wiszący pół metra nad ziemią.
- To był twój ojciec?
- Może się uśmiejesz, ale jedyne uczucie, jakie mnie wtedy ogarnęło, to zdumienie, jak taka cienka lina potrafi utrzymać tak wielkie ciało. Potem spojrzałam mu w twarz i przeraziłam się. Oczy ojca prawie wychodziły z orbit, pokryte matowym bielmem, skóra twarzy była obrzmiała i sina. Wyglądało to tak potwornie i obco, że zaczęłam krzyczeć. Na nieszczęście mój krzyk usłyszała wracająca ze sklepu matka. Porzuciła zakupy w przedpokoju i przybiegła do garażu. Kiedy go zobaczyła, to myślałam, że będę miała dwa trupy. Musiałam natychmiast zapomnieć o sobie i moich odczuciach. Zajęłam się matką, a raczej tym, co się z niej zrobiło. Załatwianie leczenia depresji w szpitalu, potem walka z opinią małego miasteczka, jednakowo traktującego chorego z wyboru i chorego z doświadczeń losowych - to wszystko tak mnie wykończyło psychicznie, że prawie znalazłam się tam razem z matką. W tym czasie zjawił się Konrad...
- Kto to taki?
- Mój mąż. A raczej... były mąż.
- Jesteś rozwiedziona?
- Odszedł.
- Nie chcesz o tym mówić? - zapytałem, bo głos jej stwardniał i zapadła dłuższa chwila milczenia. Pokręciła przecząco głową, w sumie nie wiedziałem, czy oznacza to niechęć do mówienia, czy wręcz odwrotnie. Sięgnąłem po płaszcz i zapytałem:
- Może się przejdziemy?
Dopiła zimną już kawę i posłusznie wstała od stolika. W progu obejrzała się i lekko roześmiała:
- I pomyśleć, że przyszłam tu po to, żeby się upić...
- Nic straconego - zażartowałem. - Zawsze możemy zawrócić.
Popchnęła wahadłowe drzwi i wyszliśmy w deszczowy wieczór. Neony odbijały się w mokrym asfalcie, samochody z szumem przecinały przecznice. Podniosłem kołnierz.
- Niezbyt dobra pora na spacery. Niedaleko zaparkowałem samochód. Może pojedziemy do mnie?
Spojrzała z lekkim niedowierzaniem w oczach, więc od razu ją zapewniłem:
- To żadna zdrożna propozycja. Po prostu jest to jedyne suche i ciepłe miejsce, jakie mi przyszło do głowy. Równie dobrze możemy pochodzić po mieście, tylko po co moknąć bez potrzeby?
Zastanowiła się i kiwnęła głową. W bocznej alejce otworzyłem drzwiczki mojego Renaulta i zaprosiłem ją do środka. Kiedy usiadła i zapięła pasy, odwróciłem się do niej z uśmiechem.
- Więc dokąd jedziemy? Do mnie, czy też może do ciebie?
- Nie chcę wracać do domu. Nie jest mi w nim teraz przyjemnie...
- A więc do mnie - zadecydowałem i zapaliłem silnik. Przez dłuższą chwilę obserwowałem ją kątem oka, jak milczała wpatrzona w migające na przedniej szybie wycieraczki.
Zaparkowałem przed kamienicą, w której wynajmowałem mieszkanie. Gdy przechodziłem obok drzwi gospodyni, te jak zwykle zgrzytnęły lekko. "Oto i mój anioł stróż" - pomyślałem z lekką ironią. Samotność starszych kobiet leczona terapią podglądactwa i plotkarstwa. Wzruszyłem ramionami i otworzyłem pokryte łuszczącym się, brązowym lakierem drzwi.
- Nie jest tu zbyt pięknie - burknąłem, rzucając klucze na komódkę. - Ale przynajmniej sucho. Zaparzyć ci herbaty?
Kiwnęła głową, poszedłem więc do kuchni. Kobieta spacerowała po pokoju przeglądając półkę z książkami, podnosząc od czasu do czasu do oczu jakiś drobiazg.
- Nie ma co oglądać - zawołałem, zalewając imbryk wrzątkiem. - To wszystko już tu było, jak się wprowadziłem.
Odwróciła się i przyjęła ode mnie tacę z herbatą. Usiedliśmy przy niskim stoliku, ogrzewając dłonie gorącą szklanką. Milczałem chwilę, a potem podjąłem niedokończony temat.
- Co ma śmierć twego ojca do aniołów?
- Może nie ma nic? - przekrzywiła filuternie głowę. Widać było, że napięcie, jakie było w niej gdy weszła do mieszkania, zaczęło się rozluźniać.
- W porządku, jak nie ma, to nie ma - zgodziłem się. - Opowiadaj dalej.
- Żartowałam - pośpiesznie sprostowała. - Właśnie po śmierci ojca zaczęłam odczuwać szczególny z nimi kontakt. Zwłaszcza... z jednym. Nie śmiej się - zastrzegła mimo, że nawet nie dałem oznaki, że mnie to rozbawiło.
- Na czym to polegało?
- Co takiego?
- No, ten... szczególny kontakt.
- Wspominałam ci, że poznałam wtedy Konrada. Był opiekunem jednej protestanckiej grupki. Miał prawdziwą charyzmę, kiedy przemawiał, to tak, jakby dotykał najczulszych strun twojej duszy. Podejrzewam, że gdyby został psychoterapeutą, zbiłby na tym niezłą kasę. Niestety, ideologia chrześcijańska odcisnęła na nim takie piętno, że nie wyobrażał sobie innego sposobu na życie, jak tylko nauczać i pocieszać strapione owieczki...
Sarkazm, jaki był w jej głosie, dobitnie świadczył o tym, jakie w obecnej chwili miała o tym zdanie. Nie przerywałem, gdy szeroko opisywała spotkania, w jakich brała udział, gdy Konrad poczuł się w obowiązku zaopiekować się nią i jej matką.
Patrzyłem na nią, a herbata stygła, pokrywając delikatną warstwą rosy brzeg szklanki. W pewnym momencie dostrzegła mój wzrok i zmieszała się.
- Chyba cię nudzę...
- Nie nudzisz. Gdybyś nudziła, powiedziałbym ci o tym.
- Konrad nie poprzestał na opiece duchowej, ale pewnego dnia poprosił mnie o rękę. Wtedy po raz pierwszy dotknęły nas kłopoty. Mnie zaczęły dręczyć koszmary, przygotowania do ślubu szły jak z kamienia, raz po raz coś się rozbijało i psuło. W końcu Konrad nie wytrzymał i okazał swoją złość. I to w taki sposób, o jaki go nie podejrzewałam. Gdybym go lepiej znała... - dłoń zacisnęła się na szklance tak, że aż zaczęła się trząść, a ja miałem obawy, że szkło rozpryśnie się w kawałki.
Tak jak lustro, promieniście zarysowane, sypiące odłamkami na ziemię.
Brzdęk rozprzestrzeniający się dalekim echem zadzwonił o szyby kuchni, w której stali naprzeciwko siebie, jak dwaj przeciwnicy. Z tym, że kobieta z trudem powstrzymywała się od płaczu.
- Nie powiesz mi, że nie ma w tym nieczystej siły! - krzyknął Konrad, wymierzając oskarżycielsko palec w stronę pękniętej tafli szkła. Dosłownie przed chwilą, gdy przeglądał się w niej, poprawiając krawat przed wyjściem do kościoła, lustro pękło na dwoje, wykrzywiając pociesznie jego odbicie.
- Może lustro było stare - rozpłakała się, zbierając kawałki z podłogi i uważając, by się nie poranić.
- A może demon jest w tym mieszkaniu! - Konrad uparcie trzymał się wizji, jaką wytworzył w swym umyśle. Od dawna podejrzewała go, że brakuje mu dawki czegoś niezwykłego, czegoś, co podniosło by go w jego własnych oczach. Od czasu niefortunnego ślubu, na którym ich drużba o mało co nie zginęła w wypadku samochodowym, Konrad jakby poszukiwał wytłumaczenia dla niezwykłych wydarzeń, jakie zaczęły dziać się w ich życiu. Kiedyś, pół roku po ślubie, rozzłoszczony o coś chwycił dzbanek i chciał w nią rzucić. Dziwnym trafem dzbanek zamiast poszybować w jej kierunku, zatoczył koło i uderzył go w ramię, zakrwawiając mu koszulę. Spojrzał wtedy na nią dziwnie i nie odważył się więcej tego powtórzyć. Wyglądało, jakby zaczął się jej bać. Nie chciał już podnieść na nią ręki. Zaczęły się za to napaści słowne. Wyzywał ją od córki demona, twierdząc, że jej ojciec powiesił się oddawszy duszę diabłu. W końcu uwierzyła mu i pozwoliła na odprawienie egzorcyzmów w domu. Matka całe szczęście przebywała w szpitalu, choć prawdopodobnie, gdyby była przy tym obecna, nawet by nie zareagowała. Kompletna apatia.
- I udało się wypędzić demona? - zapytałem. Potrząsnęła głową.
- Jeśli to był demon, to z pewnością silniejszy od gorliwej wiary Konrada. Jeśli to był duch ojca, to on był tu gospodarzem. I on tutaj rządził. Ale sądzę...
- Tak?
- Podejrzewam, że to był mój anioł. I że był zazdrosny o mnie - kobieta wyrzuciła to wyznanie jednym tchem, jakby bała się, że przerwę jej i nigdy nie powie tego, co leżało jej na sercu. Ja jednak nie miałem zamiaru jej przerywać. Milczałem i patrzyłem na nią. W końcu zapytałem cicho:
- Czy jest coś, co chciałabyś mi powiedzieć?
- Nie będziesz się śmiać? - zapytała równie cichym głosem.
- Nie będę.
Westchnęła głęboko, a potem nie patrząc na mnie zaczęła opowiadać:
- Mówiłam ci, że koleżanka zainteresowała mnie angelologią. Razem szukałyśmy duchowych przewodników, pewnego dnia, tak dla żartów, zaproponowała mi zabawę. Miałyśmy przysiąc wierność swojemu aniołowi, jak małżonkowi. Każda swojemu. Właściwie, nie przywiązywałam do tego wielkiego znaczenia, raczej robiłam to dla niej. Była załamana, bo porzucił ją chłopak, którego bardzo kochała. Zrobiliśmy wtedy w naszym pokoju małe misterium ze świecami, suknią ślubną, kwiatami...
Cicha muzyka wypełniła pomieszczenie. Patrzyły na siebie roziskrzonymi oczami, pełne niezwykłej emocji.
- Zacznij... - szepnęła poprawiając na niej biały welon.
- Ja, Paulina, biorę sobie ciebie za męża - szept unosił się pomiędzy świecami, jak niewidzialny dym. - I ślubuję ci wierność, miłość i to, że cię nie opuszczę... - koleżanka zmieszana spojrzała na nią i gorączkowo zapytała:
- Przecież aniołowie nie umierają, jak więc ma być "do grobowej deski"?
- Ale to może dotyczyć ciebie - parsknęła śmiechem, a potem starając się opanować podpowiedziała: - ...że cię nie opuszczę na wieki...
- Amen - odparła Paulina, a potem podała jej świecę. - Teraz ty.
- Ale ja przecież nawet nie znam swego anioła - żartobliwie broniła się.
- Ale on cię zna dokładnie. Ostatecznie jest z tobą od chwili narodzenia - koleżanka nie ustępowała.
- A może on mnie nie chce? - żartowała nadal, aż zniecierpliwiona Paulina popchnęła ją w stronę prowizorycznego ołtarza.
- Jakby nie chciał, to by już ci dał o tym znać. No, dalej, wypowiedz przysięgę!
- Ja, Magdalena... biorę sobie ciebie za męża... - wzdrygnęła się, bo naraz poczuła, jak coś, lub ktoś dotyka jej dłoni. "To tylko złudzenie" - wytłumaczyła sobie zaraz. - "To przez ten klimat..."
- I ślubuję ci wierność... - podpowiedziała Paulina, ale Magda potrząsnęła przecząco głową. Jeśli już coś ma być, to będzie to jej ślub, a nie Pauliny!
- Aniele Boży, stróżu mój... - dziecinna modlitwa ponownie objawiła swoją żarliwość. - Ty zawsze przy mnie stój. Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy. Strzeż duszy, ciała mego... zaprowadź mnie do żywota... - nagły wiatr otworzył okna i zdmuchnął płomień świec. Paulina krzyknęła ze strachu i pobiegła zapalić lampkę. Magda otworzyła zamknięte oczy i rozejrzała się. Pokój w jaskrawym świetle nie stwarzał już takiego nastroju, jak przedtem. Zaczęła zastanawiać się, czy rzeczywiście poczuła na swym policzku pocałunek, czy było to tylko jej pobożne życzenie.
- Byłaś wtedy przekonana, że naprawdę poślubiłaś anioła?
- Nie byłam. Wszystko składałam na karb atmosfery, jaką wtedy wytworzyłyśmy. Dopiero, kiedy Konrad dostał furii i zaczął "wypędzać demona"... mówię ci, takiej szopki dawno nie było w mieście. Grupa Konrada zadomowiła się na małym gospodarstwie, wykupionym od jednego z wyznawców. Zbudowali tam mały dom modlitwy, zagospodarowali teren. Ja nie chciałam się tam przenieść, tłumaczyłam Konradowi, że muszę zajmować się domem matki, póki jest w szpitalu, że przeniosę się, kiedy matka wróci, co nie zapowiadało się zbyt szybko. Ale kiedy postanowiono odczynić egzorcyzmy...
Magda była zalękniona. Właściwie, to zaplanowała na czas całego obrządku wyjechać do matki, do szpitala, ale Konrad uparł się, że musi mu towarzyszyć jako jego żona i jako członek rodziny, która została "opętana". Tego dnia szczególnie wysprzątała dom, jakby chcąc tym pokazać, że taki czysty dom nie może posiadać w sobie nieczystego ducha.
- Niepokornym duchom zdepczesz karki - zawodził chórek, co chwila wznosząc ręce w gromkim "Alleluja". Usiadła w pierwszym rzędzie szukając wzrokiem Konrada. Stał, częściowo zasłonięty kotarą, czekając na swoje wejście. Nie wątpiła, że będzie to jak zwykle tryumfalne wejście. Spojrzał na nią, jego oczy stwardniały, zaczął manipulować przy mikrofonie.
- "Czy on mnie kiedykolwiek kochał" - zadała sobie w duchu pytanie, ale nie szukała odpowiedzi. Są czasem pytania, na które nie należy odpowiadać. Muzyka ucichła, czas na występ. Wyszedł energicznym krokiem, od razu rozpocząwszy potok patetycznych słów, które, po wnikliwym przysłuchaniu się sprowadzały się do jednego frazesu "Alleluja, Pan jest wielki". Rozejrzała się. Czy tylko ona zauważa pustosłowie, jakim on zalewa zebrany tłum? Chyba tak. bo wszędzie widziała zwrócone na niego z nabożną czcią twarze. Znużona przymknęła oczy i pochyliła się. Chciała, aby ktoś, lub coś przerwało te jego okrzyki i wymachiwanie rękami.
- Aniele Boży, Stróżu mój... - zaczęła się bezgłośnie modlić. - Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi ku pomocy...
Modlitwa, która jej zawsze towarzyszyła, teraz nabrała siły magicznego zaklęcia. Powtarzała ją w kółko, jak swoistą mantrę. Dopiero po chwili poczuła, że dzieje się coś niezwykłego. Podniosła głowę. Zdumieni ludzie, którzy siedzieli obok niej podnieśli się. Spojrzała za ich wzrokiem. Na środku podium dla mówcy stał Konrad i trzymał się za gardło. Usta rozwarte do krzyku, ale nie mógł wydobyć ani słowa. Patrzył wyłupionymi ze strachu oczami na ludzi, którzy nie byli w stanie się poruszyć. Dopiero, gdy zaczął rozpaczliwie machać rękami, podbiegli do niego.
- Szybko, po karetkę! On się dusi! - krzyk poniósł się po zebranych. Nie było jednak potrzeby wzywać lekarza. Konradowi wrócił oddech, jedynie zaczerwieniona twarz wskazywała, że przed chwilą działo się z nim coś złego. Podbiegła do niego.
- Konrad, co się stało, zakrztusiłeś się?
Popatrzył na nią z gniewnym przerażeniem, a potem wyciągnął w jej stronę palec:
- Opętana! - krzyknął. - Ten dom i jego mieszkańcy są opętani! Demon chce mi przeszkodzić oczyścić to miasto! Ale Pan mnie wyposażył w moc, bym mógł pokonać złego! Bracia, idźmy wygonić demona! Już czas!
Ludzie porwali się z miejsc. Zepchnęli ją na kraniec tłumu i śpiewając rytmiczne pieśni poszli na miasto, gdzie znajdował się "nawiedzony" dom. Jej dom.
- Kiedy podeszliśmy do domu, jeszcze nigdy nie wydawał mi się tak piękny, jak w tamtym momencie - kobieta rozmarzonym wzrokiem przesunęła po ścianach pokoju, w którym siedzieliśmy. Dawno już wypiliśmy herbatę i przenieśliśmy się na tapczan. Przytulona do mnie opowiadała wszystko to, co wyryło się w jej pamięci. - Słońce oblewało dach promieniami, że dachówki świeciły się jak złoto. Białe ściany przypominały bitą śmietanę, z rodzynkami okien, bukszpan rosnący w żywopłocie aż prosił się, by go pieszczotliwie dotknąć. To był dom, w którym urodziłam się, wychowałam, gdzie wieczorami uczyłam się z ojcem rozpoznawać gwiazdy. Prawie czułam zapach ciasta pieczonego przez matkę, choć dobrze wiedziałam, że nie ma tam ani matki, ani ciasta. Ale ten dom, to było coś, co wiązało się z wszystkimi moimi wspomnieniami. A ci ludzie przyszli... i zniszczyli go.
Łzy zakręciły jej się w oczach, głos się załamał. Przytuliła się mocniej do mnie, chowając głowę w zagłębieniu mojego ramienia. Pogłaskałem ją po włosach.
- Jak to, zniszczyli?
- Konrad otworzył drzwi i wołając te swoje "zaklęcia" wszedł do środka. Wtedy drzwi zatrzasnęły się za nim, prawdopodobnie przez przeciąg, w upalne dni zawsze zostawiam balkonowe drzwi na piętrze otwarte. Ale spanikowany Konrad, nie mogąc poradzić sobie z otwarciem drzwi zaczął krzyczeć, że demon go trzyma. Ludzie rzucili się hurmem i wywalili drzwi z zawiasów. Co się w środku działo, nie wiem, ponieważ nie mogłam się tam dostać. Wołałam, żeby opamiętali się, ale wiesz, jak jest z tłumem w amoku... Ktoś w końcu albo zaprószył ogień, albo umyślnie podpalił... Straż ogniowa, choć przyjechała dość szybko, nie potrafiła poradzić sobie z pożarem. Straciłam dom.
Widziałem, że kobieta przeżywa wszystko od nowa i ogarnęło mnie współczucie. Przygarnąłem ją mocniej do siebie, delikatnie gładząc ją po policzkach, po szyi... Magda prawie tego nie zauważyła. Była pochłonięta opowieścią.
- Konrad chciał, abym przeniosła się na "farmę", ale ja nie chciałam. Nienawidziłam ludzi, którzy zniszczyli mi wspomnienia. Postanowiłam przenieść się do miasta, gdzie była matka, pod pretekstem stałej nad nią opieki. Konrad nie mogąc rozstać się ze swoja społecznością, w której był "guru", postanowił opuścić mnie. Rozwód odbył się szybko i bezboleśnie, zwłaszcza, że nie mieliśmy dzieci. Na początku myślałam, że rozstanie sprawi mi ulgę. Po niedługim czasie okazało się, że mam problemy z samotnością. Postanowiłam znaleźć kogoś, kto byłby moim towarzyszem, starannie jednak unikałam wszelkich "nawiedzonych" społeczności.
- Znalazłaś kogoś?
Roześmiała się.
- Nie dasz wiary, ale... nie mogłam znaleźć. Owszem, spotykałam się z różnymi mężczyznami, lecz z żadnym nie dochodziło do niczego poważnego. To wyglądało tak, jakby niewidzialny opiekun zazdrośnie zamykał każdemu dostęp do mnie. Kiedy wszystko wskazywało, że spotkanie dojdzie do skutku, nagle okazywało się, że jeden z drugim mają nagle jakiś ważny wyjazd, staje się wypadek, komuś komórka wysiada, spóźnienie na pociąg... doszło do tego, że każde moje kolejne umówienie się zaczęłam traktować ze stoickim spokojem, będąc przekonana, wręcz rozbawiona, gdy kolejny człowiek nagle będzie miał manko w biurze, lub awarię pojazdu, którym już do mnie jechał.
- Podejrzewasz, że to sprawka twego anioła?
- Jeśli rzeczywiście wtedy poślubiłam go... ale przecież w Piśmie napisane jest, że aniołowie ani się nie żenią, ani za mąż wychodzą...
- Może są wśród aniołów wyjątki, tak jak wśród ludzi? Może istnieją tacy desperaci, którzy postanawiają porzucić bezżenny stan dla... śmiertelnika? Lub nie wolno im się tylko żenić między sobą?
- Desperaci? Anioły z fantazją, taką, która pozwala im pokonać bariery? Z fantazją podobną do tej, która kazała mi i Paulinie odbyć ślubne misterium?
- Może... - uśmiechnąłem się. - A może jedyne, co przeszkadza aniołom złączyć się z człowiekiem, to brak woli połączenia? A jeżeli w jednym czasie oboje zapragną tego samego...
- Zastanawiam się tylko...
- Nad czym, Magdaleno?
- Dlaczego ten mój opiekun pozwolił mi spotkać się z tobą? Pozwolił, bym bez wypadku przyjechała do ciebie, tuliła się do ciebie, nawet... całowała...
Nie odpowiedziałem. Spragnione usta kobiety były słodkie jak winogrona. Cała była jak owoc wyłuskany z wilgotnych liści, gorący od słońca, jakie w niej płonęło. A kiedy już spała w moich ramionach, szepnąłem jej w kasztanowe pukle włosów:
- Nawet aniołowie potrzebują do pełnego szczęścia... spełnienia. Moja Magdaleno... moja żono.
copyright by Masmika Haba
zabka7@poczta.fm
Powrot do spisu tresci